Herman: Zapasiewicz mawiał: „To nie ty masz płakać, to widz”

Matka ratująca rodzinę, ojciec poszukujący syna, uchodźca zmuszony do opuszczenia swojego kraju, amerykański żołnierz, dziennikarka próbująca rozwiązać sprawę zbrodni sprzed wielu lat – wszystkie te opowieści splatają się w spektaklu „The Wall” w Teatrze Dramatycznym w Warszawie we wspólną, poruszającą opowieść o ludziach, którzy zamknięci w tytułowych murach starają się walczyć o swoją godność i prawo do życia mimo wszystko.
Ich dramatyczne, ale bardzo ludzkie historie splatają się z wydarzeniami politycznymi, kryzysami i katastrofami.
Aleksandra Cieślik, „Wprost”: Czy dziś, w XXI wieku, mamy dużo murów?
Katarzyna Herman: Tak, myślę, że bardzo dużo. To trudny temat. W niedzielę podczas spektaklu wszyscy byliśmy bardzo napięci, bo w polityce wydarzyło się coś wstrząsającego (atak USA na Iran – red.) – trudno było się pozbierać. Ale nawet pracując nad tą sztuką, pytaliśmy: czy ma to dziś sens? Reżyser – Paweł Miśkiewicz – odparł: „Robimy to dla naszych dzieci, żeby oswoić strach. I może nie po to, żeby przebić głową mur, ale żeby uświadomić jego istnienie”. Bo często rośnie on niepostrzeżenie, w najzwyklejszych sytuacjach.
Jakie konkretnie mury ma pani na myśli?
Na przykład te, które nie pozwalają matkom z wózkami wejść do budynku, do teatru. Bariera finansowa – że kogoś nie stać na bilet i jest wykluczony z kultury. A Teatr Dramatyczny, za nowej dyrekcji Wojciecha Farugi i Julii Holewińskiej, chce być miejscem otwartym. Chciałam to powiedzieć w niedawnym wywiadzie telewizji śniadaniowej, ale nie zdążyłam, więc niech to wybrzmi teraz – nie należy bać się teatru. On nie jest tylko dla elity.
Rzeczywiście – w spektaklu te mury pojawiają się w różnym kontekście. Nie tylko jako konflikt izraelsko-palestyński czy mur na granicy, ale też np. mur w relacji między małżonkami czy ograniczenia codzienności.
Tak, dokładnie. I jeśli po tym spektaklu ochłoniemy, bardzo mocno dociera do nas, że stawianie murów prowadzi do konfliktów, nawet wojen. Zawsze zaczyna się to od czegoś drobnego. Ta sztuka oparta jest na bardzo dobrej literaturze i myślę, że dlatego działa tak mocno.
W „The Wall” gra pani matki, które tracą dzieci. Czy to – nawet po tylu latach na scenie – dalej panią dotyka, szczególnie jako matkę?
Bardzo. Tym bardziej, że podczas spektaklu, który pani widziała, na widowni były moje dzieci – pierwszy raz na tej sztuce. To trudne. Choć już przerabiałam ten temat w teatrze i w filmie, Paweł Miśkiewicz zaprojektował role tak, że postaci się ze sobą krzyżują. Obie moje bohaterki – Hajfa i Elish – odwiedzają kostnicę w poszukiwaniu dziecka. W jednej tylko o tym mówię, ale w drugiej – próbuję otwierać worki... To zostaje.
Czy udaje się pani oddzielać emocje sceniczne od rzeczywistości?
Staram się. Operuję warsztatem, ale on też polega na uruchomieniu wyobraźni. Kamera jest bardzo blisko mnie. Mój wykładowca, Zbigniew Zapasiewicz, mówił: „To nie ty masz płakać, to widz”. Staram się tego trzymać. Ale ciało – barki, plecy – wszystko to pamięta. Zdarzyło się, że rozpadłam się emocjonalnie trochę za bardzo. Wolę, gdy postać jest bardziej zwarta.
Spektakl rzeczywiście zostaje w głowie. Wyszłam z teatru i przez resztę wieczoru myślałam tylko o nim.
Czasem ze sceny widzimy, jak ktoś płacze. To znaczy, że teatr działa. On powinien poruszać, prowokować do myślenia. W tym spektaklu mówimy o wojnie – nie wprost, nie o Ukrainie czy granicy białorusko-polskiej – ale ona cały czas jest z nami. I może dzięki wspólnemu przeżywaniu trochę rozbrajamy ten strach.
„Koniec świata to zawsze wydarzenie lokalne, które przybywa do twojego kraju, odwiedza twoje miasto i puka do drzwi twojego domu. Dla innych zaś staje się jedynie odległym ostrzeżeniem, krótkim przekazem w wiadomościach” – te słowa z „Pieśni proroczej” Paula Lyncha pojawiły się w „The Wall”, padły z pani ust. Zbyt wiele tragedii i przedstawianie ich w mediach niejako nas na nie znieczula?
To książka pełna takich zdań. Autor dał nam prawa autorskie tuż przed premierą. To język bardzo precyzyjny, poetycki i przerażający zarazem. Mój monolog traktuje o kobiecie, która nie może zdecydować się na wyjazd – czeka na męża, syna. Jej siostra z Kanady nie rozumie, dlaczego nie ucieka. I wtedy pada to zdanie: że wojna zawsze wydarza się „komuś obok”, nigdy nam. A przecież wystarczy moment, by to się zmieniło.
Maja Kleszcz i jej hipnotyzujący głos – o tym nie sposób nie wspomnieć. Mam wrażenie, że w połączeniu z muzyką na żywo mogliśmy jeszcze bardziej doświadczyć tego, co chcieliście nam przekazać. Moment z pieśnią palestyńską jest niemal metafizyczny.
Tak, absolutnie. Nawet koleżanki, które wtedy nie są na scenie, słuchają Mai z głośników i mają ciarki. Mój siostrzeniec, który był na premierze, od razu zapytał, kiedy będzie płyta. Muzyka na żywo potrafi spotęgować emocje. Uważam, że powinna być częściej obecna w teatrze – ale wiadomo, to kosztowne.
Pamięta pani pierwsze czytanie?
Tak. To był dzień, gdy USA ogłaszały sankcje – i ja, czytając tekst, w którym bohaterka tłumaczy córce mechanizmy działania świata – rozpłakałam się.
Z jaką refleksją zostaje pani po „The Wall”?
Zależy od dnia, ale zawsze cenię sobie, gdy na widowni jest ktoś znajomy – wtedy łatwiej zobaczyć, jaki ten spektakl ma na niego wpływ. Jedna z koleżanek, aktorka, powiedziała po przedstawieniu, że na końcu brakuje jej nadziei. Że zostajemy tylko z bólem. Reżyser mówił, że właśnie o to mu chodziło – żeby bolało. I rzeczywiście boli. Na szczęście gram też w innych spektaklach, w komediach – tam łapię równowagę.
Czytaj też:Był wielkim gwiazdorem, a to robił w prywatnym życiu. Mało kto o tym wiedziałCzytaj też:Marcin Dorociński za młody na Wokulskiego? Ludzie się „czepiali”, a taka jest prawda
Wprost